Dziennik dziewicy odzyskanej, czyli „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” – recenzja
Dziewica odzyskana
Zabrałam się za tę
książkę w momencie, kiedy zmęczona siedzeniem nad pracą
magisterską, miałam dosyć ślęczenia nad tekstami naukowymi i
chciałam odprężyć się przy jakimś lekkim czytadle, czymś w
stylu Bridget Jones i wtedy pomyślałam, że... może
jednak Bridget Jones?
Opis trzeciej części
przygód Bridget raczej odpychał niż przyciągał. Bridget jako
pięćdziesięcioletnia wdowa z dwójką dzieci. Pomyślałam, że
trudno będzie mi się utożsamić z kobietą dwukrotnie starszą ode
mnie. Ale dałam książce szansę. I szybko się wciągnęłam.
Okazało się, że wystarczyło zabić męża Bridget, aby pozostała
tą samą osobą – tyle że mającą kompleksy na punkcie swojego
wieku i – a jakże! – braku faceta. A dzieci z kolei są źródłem
zabawnych sytuacji. Także z punktu widzenia atrakcyjności fabuły,
dobrze się stało, że Marc Darcy zginął. Czytanie o
uporządkowanym i statecznym życiu mężatki u boku nudnego (moim
zdaniem) męża nie byłoby interesujące. A już na pewno nie byłoby
tu miejsca na romans z dwie dekady młodszym, przejawiającym
zamiłowanie do gastryczno-klozetowego humoru kochankiem.
Co jeszcze różni
Bridget pięćdziesięcioletnią od trzydziestoletniej?
Wszechobecność urządzeń elektrycznych i ich funkcje. Właściwie
to występują tu tak licznie, że można je uznać za pełnoprawnych
bohaterów. Telewizor, xbox, iPhone, laptop, lodówka... Dzieciaki
ciągle siedzą przed telewizorem, komputerem albo xboxem. Ich mamę
doprowadza to do szału, bo chce z nimi spędzać czas na prawdziwych
zabawach. Sama mama z kolei – o ile akurat nie poświęca się
studiowaniu buddyjskich poradników randkowania – z lubością
oddaje się robieniu zakupów przez internet, stawaniu się gwiazdą
Twittera, nieprzerwanie esemesuje (nawet podczas spotkań
biznesowych), wymienia maile z rodzicami innych dzieci w sprawie
kinderbali, a nade wszystko – podobnie jak jej przyjaciele –
przemierza świat portali randkowych. A w ogóle to... dlaczego ta
lodówka tak hałasuje i dlaczego telewizor potrzebuje aż trzech
pilotów?!
I choć Bridget jest
uroczo niezdarna, zabawna i daleka od perfekcji, to bezdyskusyjnie
żyje w odrealnionej bańce. Szczególnie odrealnionej dla polskich
czytelniczek. Potrzeba wielkiej siły, aby jako wdowa po
pięćdziesiątce wychowywać dwójkę małych dzieci w samotności.
Współczucie jednak słabnie, kiedy uświadomić sobie, że dzięki
wpływowemu zmarłemu mężowi żyje w dość luksusowych warunkach,
nie musząc pracować, a mając do dyspozycji nianię i sprzątaczkę.
Owszem, ma nadwagę, ale skutecznie ją zwalcza, dzięki usługom
Kliniki dla Otyłych. Ma czas na siłownię, jogę, zumbę, spotkania
z przyjaciółmi, surfowanie po internecie, a usiłowania zrobienia
kariery scenarzystki są wyłącznie jej kaprysem, a nie sposobem
zarabiania na życie (jak wspominałam - pracować nie musi). Jej
głównymi zmartwieniami – oczywiście poza dziećmi i tęsknotą
za mężem – są więc randki, faceci, przemijająca z wiekiem
uroda, zmagania z utrzymaniem figury i dobieranie garderoby pasującej
do najnowszych trendów. Zabrzmi jak typowo polskie biadolenie, ale
nie sądzę, by rzeczywiście znalazło się zbyt wiele
pięćdziesięciolatek, dla których problemy tego typu były główną
treścią ich egzystencji.
Podsumowując – nie
jest to arcydzieło, ale przyjemne czytadło, przy którym
wielokrotnie śmiałam się w głos.
Chcesz więcej kultury? Śledź ją na facebooku!