Dziennik dziewicy odzyskanej, czyli „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” – recenzja
Dziewica odzyskana
Zabrałam się za tę
książkę w momencie, kiedy zmęczona siedzeniem nad pracą
magisterską, miałam dosyć ślęczenia nad tekstami naukowymi i
chciałam odprężyć się przy jakimś lekkim czytadle, czymś w
stylu Bridget Jones i wtedy pomyślałam, że... może
jednak Bridget Jones?
Opis trzeciej części
przygód Bridget raczej odpychał niż przyciągał. Bridget jako
pięćdziesięcioletnia wdowa z dwójką dzieci. Pomyślałam, że
trudno będzie mi się utożsamić z kobietą dwukrotnie starszą ode
mnie. Ale dałam książce szansę. I szybko się wciągnęłam.
Okazało się, że wystarczyło zabić męża Bridget, aby pozostała
tą samą osobą – tyle że mającą kompleksy na punkcie swojego
wieku i – a jakże! – braku faceta. A dzieci z kolei są źródłem
zabawnych sytuacji. Także z punktu widzenia atrakcyjności fabuły,
dobrze się stało, że Marc Darcy zginął. Czytanie o
uporządkowanym i statecznym życiu mężatki u boku nudnego (moim
zdaniem) męża nie byłoby interesujące. A już na pewno nie byłoby
tu miejsca na romans z dwie dekady młodszym, przejawiającym
zamiłowanie do gastryczno-klozetowego humoru kochankiem.
Co jeszcze różni
Bridget pięćdziesięcioletnią od trzydziestoletniej?
Wszechobecność urządzeń elektrycznych i ich funkcje. Właściwie
to występują tu tak licznie, że można je uznać za pełnoprawnych
bohaterów. Telewizor, xbox, iPhone, laptop, lodówka... Dzieciaki
ciągle siedzą przed telewizorem, komputerem albo xboxem. Ich mamę
doprowadza to do szału, bo chce z nimi spędzać czas na prawdziwych
zabawach. Sama mama z kolei – o ile akurat nie poświęca się
studiowaniu buddyjskich poradników randkowania – z lubością
oddaje się robieniu zakupów przez internet, stawaniu się gwiazdą
Twittera, nieprzerwanie esemesuje (nawet podczas spotkań
biznesowych), wymienia maile z rodzicami innych dzieci w sprawie
kinderbali, a nade wszystko – podobnie jak jej przyjaciele –
przemierza świat portali randkowych. A w ogóle to... dlaczego ta
lodówka tak hałasuje i dlaczego telewizor potrzebuje aż trzech
pilotów?!
I choć Bridget jest
uroczo niezdarna, zabawna i daleka od perfekcji, to bezdyskusyjnie
żyje w odrealnionej bańce. Szczególnie odrealnionej dla polskich
czytelniczek. Potrzeba wielkiej siły, aby jako wdowa po
pięćdziesiątce wychowywać dwójkę małych dzieci w samotności.
Współczucie jednak słabnie, kiedy uświadomić sobie, że dzięki
wpływowemu zmarłemu mężowi żyje w dość luksusowych warunkach,
nie musząc pracować, a mając do dyspozycji nianię i sprzątaczkę.
Owszem, ma nadwagę, ale skutecznie ją zwalcza, dzięki usługom
Kliniki dla Otyłych. Ma czas na siłownię, jogę, zumbę, spotkania
z przyjaciółmi, surfowanie po internecie, a usiłowania zrobienia
kariery scenarzystki są wyłącznie jej kaprysem, a nie sposobem
zarabiania na życie (jak wspominałam - pracować nie musi). Jej
głównymi zmartwieniami – oczywiście poza dziećmi i tęsknotą
za mężem – są więc randki, faceci, przemijająca z wiekiem
uroda, zmagania z utrzymaniem figury i dobieranie garderoby pasującej
do najnowszych trendów. Zabrzmi jak typowo polskie biadolenie, ale
nie sądzę, by rzeczywiście znalazło się zbyt wiele
pięćdziesięciolatek, dla których problemy tego typu były główną
treścią ich egzystencji.
Podsumowując – nie
jest to arcydzieło, ale przyjemne czytadło, przy którym
wielokrotnie śmiałam się w głos.
Chcesz więcej kultury? Śledź ją na facebooku!
„Śmietanka towarzyska” – recenzja
Jeszcze jeden film Woody'ego Allena
Jedną z cech kina autorskiego jest jego powtarzalność. Często jego „autorskość”
polega na powtarzaniu tych samych motywów, tematów, estetyki, typów
postaci, obsady itd. W przeciwieństwie do kina stylu zerowego, gdzie
reżyser jest nie tyle twórcą, co nadzorcą powstawania filmu na
podstawie powierzonego mu scenariusza. Woody Allen sam pisze
scenariusze do swoich filmów, sam je reżyseruje i sam w nich gra
(choć w ostatnich latach rzadziej). Wspominam o tym wszystkim,
ponieważ częstym zarzutem pod jego adresem jest zarzut
powtarzalności. Tymczasem trudno oczekiwać, że ktoś, kto
produkuje średnio film rocznie i ma ich już na koncie pięćdziesiąt,
będzie za każdym razem prezentował zupełnie coś nowego. I siłą
rzeczy jedne będą lepsze, inne gorsze niż poprzednie.
Otwarcie
przyznaję się do tego, że lubię Allena. Ale powtarzalność i to,
że wiem czego oczekiwać, uważam za atut. Wiem, że sięgając
niemal po dowolny film, dostanę fabułę opartą na relacji
damsko-męskiej, nihilistyczne i intelektualne (czy też
pseudointelektualne) rozważania, naśmiewanie się z żydowskiej
mentalności, neurotycznego bohatera, błyskotliwe dialogi, komizm
wywołujący raczej uśmiech pod nosem niż głośne rechotanie...
Wydaje się jakby te cechy znajdowały się w jednym worku, z którego
reżyser za każdym razem przed przystąpieniem do pisania losował kilka, a następnie umieszczał w scenariuszu. Albo
tworzył miks z poprzednich obrazów ze swojego dorobku. Tak też jest ze Śmietanką
towarzyską. Łączy klimat lat
20. z O północy w Paryżu i
konflikt bohaterów jak z Manhattanu.
Ale o co tu chodzi? Lata 20. Młody Bobby (Jesse Eisenberg) opuszcza
Nowy Jork, aby rozpocząć pracę w Los Angeles u swojego wuja Phila,
agenta gwiazd filmowych (Steve Carell). W nowym miejscu pomaga mu się
odnaleźć sekretarka wuja, Vonnie (Kristen Stewart). Spędzają ze sobą wiele czasu i chłopak
zakochuje się w niej, lecz ona mówi, że ma chłopaka... którym
okazuje się być wujek Phil! Dziewczyna rozdarta pomiędzy
zakochanym w niej chłopaku, którego czeka niepewna przyszłość, a
ustawionym, światowym i bogatym Philem, decyduje się na życie z
tym drugim. I losy dwojga młodych się rozchodzą. Do czasu...
Niestety, oglądając film, ma się wrażenie, że ktoś obmyślił
go na większy materiał, a później musiał ścinać, żeby
zostawić najbardziej kluczowe sceny, a luki wypełnić narracją z
offu (głos Woody'ego Allena). Na przykład chłopak poznaje inną
kobietę, wkrótce bierze z nią ślub – wszystko dzieje się
błyskawicznie, później wątek żony się ucina. Choć wiadomo, że
oni nadal są razem, to na ekranie bohater zostaje przedstawiony tak,
jakby wiódł życie bez niej.
Myślę
jednak, że dobór obsady jest tutaj dobry. Eisenberg to idealne
wcielenie typu bohatera wcześniej odgrywanego przez Allena.
Neurotycznego, zahukanego, romantycznego. Pozytywnie zaskoczyła też
Kristen „Grająca Przygryzaniem Wargi” Stewart. To nie jest
wybitna rola, ale zdecydowanie rehabilituje ją po nieszczęsnej roli
Belli ze Zmierzchu. Steve
Carell również sprawdza się dobrze – jest zabawny, ale
równocześnie wiarygodny. Postaci poboczne też dają radę.
Zwłaszcza żydowska rodzina Bobby'ego – ten wątek w całości
jest satyrą na tradycyjną mentalność żydowską.
Tej sceny nie zobaczymy w filmie, ale jak widać - Woody Allen i Jesse Eisenberg mają takie same spodnie. |
Jak wspominałam, filmy Allena nie służą rechotaniu, ale muszę
przyznać, że było kilka momentów, na których widownia w kinie
śmiała się w głos. Co nie zmienia faktu, że film równocześnie
skłania do refleksji. Czy potrafimy dobrze wybierać? Czy
teoretycznie gorsze wybory są faktycznie złe? Wszystko zmienia się
z biegiem czasu, nabieraniem dojrzałości i decydowania się na
pewne kompromisy. Bohaterowie muszą wybierać pomiędzy
rozwiązaniami dobrymi i lepszymi, pomiędzy miłościami, którymi
kierują różne pobudki. Nic nie jest czarno-białe i zawsze trzeba
z czegoś zrezygnować, zmieniać się, rozwijać, dojrzewać.
Zatracając cząstkę siebie i swojej tożsamości.
Vonnie u boku Phila staje się inną osobą. |
W filmie został nakreślony obraz hollywoodzkiej society –
zepsutej, płytkiej. Piękne kobiety i eleganccy mężczyźni
spotykają się w ekskluzywnych miejscach, aby ślizgać się po
tematach towarzyskich plotek, przechwalać znajomościami i zdawać
relacje z dalekich podróży – w futrach, garniturach, w oparach
papierosowego dymu, popijając drogie alkohole i słuchając jazzu.
Świat, który kusi, a zarazem niszczy małostkowością i zepsuciem.
W to wszystko wpisuje się miłosna farsa trójkąta
Phil-Bobby-Vonnie...
To nie jest ani najlepszy, ani najgorszy film Allena. Po prostu
jeszcze kolejny.
„Piotruś Pan” żyje długo i szczęśliwie, czyli o powieści, jej autorze i obecności wiecznego chłopca w naszej kulturze
Nim
powstała powieść Piotruś Pan, James Matthew Barrie,
jej autor, napisał sztukę o tym samym tytule, która zyskała
ogromną popularność i w wielu, również polskich teatrach,
wystawia się ją chętnie do dziś. Nic zatem dziwnego, że historia
chłopca, który nie chciał dorosnąć, zainspirowała filmowców.
Pierwszy film powstał już w epoce kina niemego, w 1924, roku, w
dwadzieścia lat po tym, jak Piotruś Pan po raz
pierwszy pojawił się na deskach teatru. I bynajmniej nie był to
jedyny film, który powstał na podstawie tej historii. Sama
doszukałam się co dwudziestu kilku tytułów. Były filmy animowane
– pełnometrażowe oraz seriale, filmy fabularne – zarówno
wierne adaptacje, jak i luźno traktujące wersję kanoniczną.
O
czym jest ta historia?
Historia
opowiada o tytułowym Piotrusiu Panie – chłopcu, który postanowił
nigdy nie dorosnąć, i któremu udaje się to zrealizować Żyje
wraz z sześcioma Zaginionymi Chłopcami w Nibylandii. Na tej
magicznej wyspie żyją też wróżki, syreny i inne fantastyczne
stworzenia, a także Indianie i piraci. Z tymi ostatnimi toczy się
odwieczny bój. Na ich czele stoi kapitan Hak – największy wróg
Piotrusia Pana, któremu chłopiec odciął kiedyś rękę, zjedzoną
później przez krokodyla, który ma tykający zegarek w brzuchu.
Gadowi tak zasmakował pirat, że pragnie dopaść i skonsumować
resztę Haka.
Piotruś
Pan przylatuje co jakiś czas do Londynu, aby słuchać ukradkiem
bajek opowiadanych braciom przez Wendy Darling. W końcu prosi ją,
aby została mamą dla niego i dla Zagubionych Chłopców.
Dziewczynka w końcu się godzi i wraz ze swoim rodzeństwem odlatują
do Nibylandii. Tam czeka n nich wiele ciekawych i niebezpiecznych
przygód, a także zabawa – bez żadnego nadzoru dorosłych. Jednak
po pewnym czasie rozsądna Wendy stwierdza, że pora wracać do
rodziców. Lecz kiedy wraz z braćmi i resztą Zagubionych Chłopców
przygotowują się do podróży, zostają porwani przez piratów.
Niczego nieświadomy Piotruś Pan niemal zostaje otruty przez
kapitana Haka. Lecz jego zainfekowane lekarstwo zamiast niego wypija
wróżka Dzwoneczek, co stworzenie prawie przypłaca życiem. Lecz
dzięki wszystkim, którzy wierzą we wróżki, istotka przeżywa.
Piotruś Pan zatem wyrusza na ratunek swoim przyjaciołom. Całe
zdarzenie kończy się zabiciem Haka i powrotem dzieci do rodziców.
Dzieci
z czasem dorastają. Jedynie Piotruś Pan nie poddaje się temu
procesowi. Każdego roku powraca w okresie wiosennych porządków po
Wendy. Jednak dziewczynka z czasem staje zbyt dorosła, aby móc
powrócić do Nibylandii. Dlatego później zabiera jej córkę. A
potem wnuczkę.
Życie
Jamesa Matthew Barriego i powstanie Piotrusia Pana
Geneza
powstania Piotrusia Pana jest niemal równie
interesująca jak sama powieść napisana przez Jamesa Matthew
Barriego. Warto pokrótce przybliżyć sylwetkę pisarza.
James Matthew Barrie - autor Piotrusia Pana |
James
przyszedł na świat 9 maja 1860 roku w Kirriemuir w Szkocji, jako
dziewiąte spośród dziesięciorga dzieci tkacza Davida Barriego i
córki kamieniarza Margaret Ogilvy Barrie. Matka najbardziej spośród
dzieci faworyzowała syna Davida. Toteż popadła w depresję, kiedy
chłopiec zginął mając zaledwie trzynaście lat. James wziął na
siebie rolę pocieszyciela matki. Zżył się z nią tak bardzo, że
znalazło to później wyraz w wydaniu po jej śmierci książki
biograficznej zatytułowanej Margaret Ogilvy.
Od
wczesnych lat dzieciństwa chłopiec czytał wiele książek i
pragnął zostać pisarzem. W czasie studiów pracował jako
odnoszący sukcesy dziennikarz, a 1888 roku wydał na własny koszt
dobrze przyjętą powieść Better Dead. Kolejne
powieści również przyniosły mu uznanie i popularność. Z kolei w
1982, dzięki swojej pierwszej sztuce, zatytułowanej Walker,
poznał swą przyszłą żonę, Mary Ansell, która grała w niej
jedną z ról. Dwa lata później para zalegalizowała swój
związek. Jednak małżeństwo od początku nie było udane i nie
przetrwało zbyt długo – James okazał się impotentem. Nie
zdradzał zainteresowania seksem, a co za tym idzie – para była
bezdzietna. Widocznie brak własnego potomstwa rekompensowały
pisarzowi spotkania i zabawy z pięcioma synami Arthura i Sylvii
Llewelyn Davies (co istotne, wbrew temu, co sugeruje film Marzyciel1,
James poznał rodzinę Llwelyn Davies zanim jeszcze Sylvia została
wdową). Jak napisał jeden z najbliższych żyjących krewnych
Barriego, David Barrie:
Chłopcy
ci stali się rodziną zastępczą Barriego, który [po śmierci ich
rodziców] całkowicie poświęcił się ich wychowaniu. Oni za to
wpłynęli na postać Piotrusia Pana, którego Barrie stworzył, jak
sam mówił, pocierając wszystkich pięciu energicznie o siebie,
„jak dzicy pocierają o siebie patyki chcąc wykrzesać ogień”2.
Owo
„pocieranie” uwidacznia się choćby w imionach postaci – każdy
z chłopców znalazł swego odpowiednika w powieści. Najstarszy z
braci Llewelyn Davies, George, został imiennikiem ojca Wendy i jej
braci – George’a Darlinga. John i Michael to w powieści bracia
Wendy. Peter – sam Piotruś Pan. Jedynie Nicholas nie znalazł się
w powieści na trwałe, ale w pierwotnej wersji sztuki jego imię
pojawiało się tam jako imię jednego z braci Wendy3.
Inną
ciekawostką biograficzną związaną z imionami jest geneza imienia
głównej żeńskiej bohaterki, Wendy. Dziewczynka została tak
nazwana na cześć przyjaciółki Barriego, która zmarła mając
pięć i pół roku. Mała Margaret Henley, zwracając się do niego,
mówiła czule „friendy”. Nie potrafiąc jednak wymawiać „r”,
brzmiało to jak „fłendi”. Na cześć dziewczynki nazwał więc
najstarszą z rodzeństwa Darlingów Wendy. Dzięki
sukcesowi Piotrusia Pana imię to stało się
popularne w Wielkiej Brytanii oraz Ameryce4.
Jedno z wydań Piotrusia Pana |
W
1897 roku zmarł Arthur Llewelyn Davies. Barrie wspierał wdowę
jeszcze przez trzy lata, aż do jej śmierci. Później został
opiekunem prawnym jej dzieci. Choć Kathleen Kelley Laine stwierdza,
że kobieta to dla Barriego przede wszystkim matka, to biorąc pod
swoją opiekę aż piątkę dzieci, sam przyjął na siebie taką
rolę5.
Nic zatem dziwnego, że w Piotrusiu Panie matki
odgrywają tak ogromną rolę.
W
1902 roku Barrie opublikował książkę The
Little White Bird, zawierającą
pierwsze opowiadania o Piotrusiu Panie, który nim jeszcze trafił do
Nibylandii, zamieszkiwał wraz z wróżkami w Ogrodzie
Kensingtońskim. Pojawia się tam między innymi koncepcja, że
wszystkie dzieci przed urodzeniem są ptakami. Piotruś Pan jest tak
wyjątkowy, bo tak naprawdę nigdy do końca nie przestał być
ptakiem. Dwa lata później sztuka, pod tytułem oryginalnym Peter
Pan; or, the Boy Who Wouldn't Grow Up [Piotruś
Pan; czyli o chłopcu, który nie chciał dorosnąć], debiutuje
na deskach teatru. Okazuje się ogromnym sukcesem – przynosi
pisarzowi sławę i bogactwo. W 1906 roku do księgarń trafia
pierwszy zbiór opowiadań o Piotrusiu Panie – Peter
Pan in Kensington Gardens, sześć
rozdziałów opublikowanych wcześniej w zbiorze The
Little White Bird6. Z
kolei w 1911 roku Piotruś
Pan ukazał
się w formie powieści.
W
1929 roku autor, już jako człowiek sławny i bogaty, przekazał
wszystkie prawa majątkowe do swojej najsłynniejszej powieści
szpitalowi dziecięcemu Great Ormond Street Hospital. Okazało się
to świetnym rozwiązaniem. W zwykłych okolicznościach prawa
autorskie do dzieła wygasłyby pięćdziesiąt lat po śmierci
autora. Jednak w tym wypadku parlament brytyjski zdecydował, że
szpitalowi na zawsze przynależne są prawa do zysków ze sprzedaży
tej książki7.
Zatem zmarły w 1937 roku Barrie do dziś wspomaga szpital.
Piotruś
Pan w kulturze
W
1924 powstał pierwszy – i bynajmniej nie ostatni film na
podstawie Piotrusia Pana. Była to wierna
adaptacja. Scenariusz napisany przez Barriego nie został
jednak wykorzystany w pracy nad filmem. Być może wpłynęło to na
rozczarowanie autora filmem. Tytułową rolę zagrała tam Betty
Brenson. We wcześniejszych adaptacjach teatralnych, późniejszych
musicalowych (np. Mary Martin w musicalu z 1954 roku) i filmowych
tradycyjnie ta postać była grana przez kobiety8.
Dopiero w 2003 roku Piotruś Pan został zagrany przez chłopca –
czternastoletniego wówczas Jeremy’ego Sumptera. Inną tradycją
adaptacji było to, że rolę ojca, pana Darlinga, oraz Kapitana Haka
grał ten sam aktor9.
Piotruś Pan i Wendy w filmie z 1924 roku. |
Wśród
wielu powstałych filmów na podstawie sztuki Barriego przełomem
była też pełnometrażowa animacja wytwórni Walta Disneya z 1953
roku zatytułowana Piotruś
Pan – wierna
adaptacja powieści szkockiego pisarza, jednak w charakterystycznym
dla Disneya stylu; z piosenkami itp. Pół wieku później Disney
ponownie upomniał się o głównego bohatera i uniwersum, tworząc
takie filmy jak Return
to Never Land, czy
serię filmów o Dzwoneczku). Kolejnym istotnym filmem był Hook z
1991 roku. Wielka hollywoodzka produkcja w gwiazdorskiej obsadzie
(m.in. Robin Williams, Dustin Hoffman, Julia Roberts), odchodzi od
litery oryginału i opowiada o losach Piotrusia Pana, który dorósł
i wrócił do Nibylandii, aby uratować swoje dzieci porwane przez
kapitana Haka.
Historia
chłopca, który nie chciał dorosnąć stała się nośną historią,
która wyszła z teatru, zainteresowała kino już u jego początków,
wersja musicalowa była grana na Broadwayu, w późniejszych latach
stworzono filmy rysunkowe i seriale telewizyjne. Powstało
kilkadziesiąt obrazów filmowych inspirowanych dziełem Jamesa
Matthew Barriego. Również sam autor zainteresował filmowców.
W 1978 roku powstał miniserial biograficzny zatytułowany The
Lost Boys, na podstawie książki Andrew Birkina o tym samym
tytule. Jednak znacznie większą popularność zyskał film Finding
Neverland (polski tytuł: Marzyciel) z 2004
roku.
Marzyciel - film inspirowany życiem J.M. Barriego |
Historia
w pewnym sensie zaczęła żyć własnym życiem. Piotruś Pan
przeniknął do popkultury. Ta postać jest znana dzieciom równie
dobrze jak Kopciuszek. Poza licznymi wydaniami powieści Barriego,
jest mnóstwo kartonowych książeczek dla dzieci, oraz tych
sygnowanych logiem wytwórni Disneya. Poza tym pojawiają się
literackie sequele i prequele, takie jak Piotruś
Pan w czerwieni Geraldine
McCaughrean, czy Historia
prawdziwa kapitana Haka Pierdomenica
Baccalario.
Postać
jest na tyle popularna, że przeniknęła nawet do terminologii
psychologicznej pod postacią syndromu Piotrusia Pana. Termin ten
został wprowadzony przez Dana Kileya, który w 1983 roku napisał
książkę Syndrom
Piotrusia Pana. O nigdy nie dojrzewających
mężczyznach. Charakteryzuje
tam mężczyzn dotkniętych tym syndromem jako osoby, które cechuje
nieodpowiedzialność, niepokój, osamotnienie, konflikt ról
seksualnych, narcyzm, męski szowinizm i „piracki” styl życia10.
Książka Dana Kileya Syndrom Piotrusia Pana |
Piotruś
Pan cieszy
się niegasnącą popularnością od ponad stu lat. James Matthew
Barrie wykreował bohatera oraz świat na tyle nośne i uniwersalne,
że wykroczyły daleko poza scenę teatralną i na stałe zakorzeniły
się w naszej kulturze. Wzmianki o Piotrusiu Panie wywołują
automatyczne skojarzenia z chłopcem, który nie dorósł. Nibylandia
jest wyspą gdzieś poza przestrzenią i czasem, gdzie trwa zabawa i
odwieczna walka z piratami. Piotruś
Pan zapewne
jeszcze przez wiele lat będzie inspirować twórców i towarzyszyć
dzieciom podczas dorastania.
Chcesz więcej kultury? Śledź ją na facebooku!
Przypisy:
1Tytuł oryginału to Finding Neverland. Angielski tytuł zdaje się lepiej pasować do tego filmu. Polski tytuł może sugerować, że chodzi głównie o Jamesa Matthew Barriego. Tymczasem owo „poszukiwanie Nibylandii” staje się w filmie udziałem nie tylko pisarza, ale również osób z jego otoczenia – żony, Sylvii i jej dzieci.
2 D. Barrie: Wstęp, [w:] J.M. Barrie, Piotruś Pan i Wendy, tłum. M. Rusinek, Warszawa 2011, s. 5.
4 A. Billone, Inspired by Peter Pan [w:] J.M. Barrie Peter Pan, New York 2005 [ebook].
5 Piotruś Pan dorasta, „Film”, 1991, nr 48, s. 7.
6 Sukces Piotrusia Pana był tak olbrzymi, że wzniesiono mu w Ogrodach Kensingtońskich statuę. Por. W. Kopaliński: Piotruś Pan, [w:] Słownik mitów i tradycji kultury, wyd. 4, Warszawa 1991.
7 D. Barrie: Wstęp, [w:] J.M. Barrie, Piotruś Pan i Wendy, tłum. M. Rusinek, Warszawa 2011, s. 6.
8 A. Billone, Inspired by Peter Pan [w:] J.M. Barrie Peter Pan, New York 2005 [ebook].
9 Ibidem.
10 D. Kiley: Syndrom Piotrusia Pana. O nigdy nie dojrzewających mężczyznach, tłum. M. Fabianowska, Warszawa 1993, s. 27-38.
„Za moich czasów...", czyli disco never dies!
Jestem zadeklarowaną miłośniczką ciężkich brzmień. Często mówię, że w muzyce najważniejsze jest dla mnie porządne pierdolnięcie. Żadni tam piękni chłopcy piszczący falsetem w boysbandach, ani laski wywijące tyłkami. Musi być ryk, musi być porządne gitarowe łojenie, musi być grzmocąca perkusja.
Wiecie na co mnie ostatnio naszło? Disco. Hity lat 80. i 90. Wczesną Britney Spears i Lady Gagę... Moja żenująca lista jest długa.
Wstyd głośno przyznawać, że odnajduję w tym przyjemność. A jednak. Zaczęło mnie zastanawiać, skąd u mnie taka zmiana gustu. Kiedyś Britney, czy Lady Gaga były poza kimś tam (księżniczkami? Królowymi?) popu, również synonimami kiczu. Dziś słucham sobie, oglądam teledyski i stwierdzam... To nie jest wcale takie złe! Z wiekiem pogarsza mi się gust? A może ma to jakiś związek z ględzeniem w stylu „Ta dzisiejsza muzyka jest do dupy. Za moich czasów była lepsza”?
Chyba jednak ta druga opcja. Coś w tym jest, że najbardziej podobają nam się te piosenki, które już znamy. I nawet jeśli dziesięć lat temu uważałam, że coś nie jest dobre, to słuchanie tego samego, co dziesięć lat wcześniej, niesie już inny ładunek emocjonalny, inne skojarzenia i wspomnienia. Zwłaszcza odsłuchując stare przeboje ze znajomymi. Nigdy nie byłam fanką polskiego hip-hopu, a jednak słuchając Głuchej nocy Slums Attack i Peji w towarzystwie znajomych, od razu pojawia się żywa reakcja w stylu „Pamiętasz jak wszyscy słuchali tego w gimnazjum? Ludzie puszczali to z telefonu w autobusie szkolnym...” itd.
Inne skojarzenia z Britney Spears? Czasopismo "BRAVO"!
|
Ta muzyka to już nie tylko warstwa dźwiękowo-tekstowa, ale i nośnik wspomnień. Muzyka disco kojarzy mi się z dzieciństwem. Ze spędzaniem czasu z rodzicami przy Disco Polo Relax. Wstyd się do tego wszystkiego przyznawać. Z drugiej strony moja melancholia nie poszła na tyle daleko, by słuchać z własnej woli Jesteś szalona i podobnych polskich klasyków...
Chcesz więcej kultury? Śledź ją na facebooku!
Pochodząc z trzech różnych regionów...
Nie
jestem w stanie utożsamić się z żadnym konkretnym regionem.
Urodziłam się na Śląsku, moi rodzice pochodzą z województwa
lubuskiego, a teraz szósty rok mieszkam już w Trójmieście, na
Pomorzu.
W
szkole dzieciaki mówiące gwarą były poprawiane przez
nauczycielki, że po śląsku mogą mówić w domu, ale w szkole
muszą po polsku. Ten problem nigdy mnie nie dotyczył, bo moi
rodzice pochodzili z innego regionu, więc siłą rzeczy nie
mówiliśmy w domu po śląsku. Ewentualnie słyszałam, jak
rozmawiając przez telefon, przytakiwali po śląsku: „Ja, ja”.
Oczywiście rozumiem śląską gwarę, ale sama się nią nie
posługuję. Kiedyś przyjaciółka Ślązaczka (wychowywana w
tradycyjnym śląskim domu), uczyła mnie, ale to były tylko żarty
i wygłupy.
Większość
wakacji spędzałam u babci, a więc u rodziny z województwa
lubuskiego. Tam nikt nie mówił gwarą, ale zdarzały się drobne
różnice językowe. Pidżamo, huźdawka... Do dziś też ścielam
łóżko, a nie ścielę.
Jak
wspominałam, od sześciu lat mieszkam na Pomorzu. Kawał drogi od
rodzinnego Lublińca. Dopiero po przeprowadzce tutaj, poczułam jakąś
przynależność do mojego rodzinnego regionu. Ale.. znów muszę
tłumaczyć, że tak, jestem ze Śląska, tak jestem Ślązaczką,
ale nie Ślonzoczkom, bo nie
posługuję się gwarą, moi rodzice pochodzą z innego regionu...
Kopalnie? Nie... Lubliniec jest 100 kilometrów od Katowic, nie ma w
nim żadnych kopalni. Do domu, na Śląsk, przywożę czasem ryby
znad morza. Ale wracając ze Śląska nad morze, nie przywożę
wiadra węgla...
Zatem wracając do Lublińca, jestem „tą, co mieszka w Gdańsku”.
Przebywając w Gdańsku, wiem, że pochodzę z innego miejsca.
Mogę powiedzieć, że jestem dzieckiem trzech regionów. Kim zatem
jestem? Polką.
Chcesz więcej kultury? Śledź ją na facebooku!
Wiedeń – miasto (gadżetów) Klimta
W Wiedniu znajduje się Pocałunek Gustave'a Klimta. Jednak żeby go zobaczyć, nie jest wcale konieczne kupowanie biletu do Belwederu, w którym jest wystawiony oryginał. Prawdę powiedziawszy, przebywając w Wiedniu niemożliwością jest niezobaczenie tego obrazu. Ta turystyczna pułapka znajduje się wszędzie i w każdej możliwej formie.
Reprodukcje, plakaty, pocztówki, meble, koszulki, kubki, książki, pudełka, parasole, misie... To wszystko i znacznie więcej można znaleźć w dedykowanym malarzowi sklepie, ale nie tylko tam.
Sklep... |
... jego wnętrze... |
... i asortyment. |
Czy pocałunek ochroni przed deszczem? |
Mały Klimt. |
To co? Klimta pakujemy w Klimta? |
A sam oryginał? Wygląda tak:
Tłumy przed obrazem. |
Kiedy ten obraz widziało się już wszędzie, to na żywo nie robi już wielkiego wrażenia.
W Belwederze nie można robić zdjęć (toteż moje zdjęcia są słabej jakości, bo robione ukradkiem, kiedy strażnicy nie patrzyli). Ale w sali obok Pocałunku znajduje się specjalny Selfie Point, czyli pomieszczenie, w którym wystawiona jest reprodukcja tego obrazu i to właśnie tam można sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Po prawej oryginalny Pocałunek, po lewej Pocałunek do robienia sobie samojebek... |
Tutaj można zrobić sobie zdjęcie z niemal prawdziwym Pocałunkiem Klimta. |
A na sam koniec gadżet, który urzekł mnie najbardziej:
Utul Klimta do snu! |
Garść refleksji wokół Światowego Dnia Książki
Dziś
Światowy Dzień Książki. Przy tej okazji nasunęły mi się różne
refleksje. Od co najmniej kilku lat pojawiają się różne akcje
czytelnicze. „Cała Polska czyta dzieciom”, czy też facebookowe
„Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka”. O ile jednak sama
idea szerzenia czytelnictwa jest słuszna, bo to czynność
rozwijająca, a przy tym przyjemna, choć bardziej wymagająca (w
odniesieniu do na przykład oglądania telewizji), to mam wrażenie,
że te akcje są wymierzone nie do końca tam, gdzie trzeba, co
bardziej wygląda jak próby nawracania już nawróconych i elitaryzowanie się środowiska czytających.
Patrząc
jednak na moich znajomych, obserwuję jednak, że nie jest regułą,
że ludzie inteligentni i bogaci w wiedzę, to ci, którzy najwięcej
czasu spędzają z nosami w książkach. Nie muszę chyba
przypominać, że są różne sposoby uczenia się. Nie wszyscy są
wzrokowcami, inni łatwiej przyswajają wiedzę słuchając lub
samodzielnie doświadczając. Poza tym książka to jedynie jedno z
różnych dostępnych mediów. Pewnie niejeden z nas doświadczył
tego, że ktoś, kto wspominał, że w ogóle nie zaglądał do
książek, a jedynie chodził na wykłady (albo i nie), bez problemu
zdawał egzaminy na piątkę, podczas gdy inni oblewali, choć
ślęczeli nad książkami godzinami. Wydawać by się mogło, że w
telewizji na próżno szukać naprawdę wartościowych programów,
ale przecież w dobie youtube'a, gdzie każdy może nagrać i wrzucić
do internetu coś z myślą o nawet najbardziej niszowym odbiorcy,
czy po prostu jakieś nagrania z wykładów itp., można znaleźć
wartościowe treści.
Jak mówił Swami Shivananda: „Jeden gram praktyki jest lepszy niż
tona teorii”. Czytanie samo w
sobie jest mało widowiskową czynnością. Oglądalibyście relację
z kilkugodzinnego maratonu czytelniczego? Ludzi pochylonych nad
książkami, przesuwających po nich wzrokiem i od czasu do czasu
przewracających kartki? Nuda? Nuda. Po najwyżej kilku minutach
każdy by wyłączył. Bo w czytaniu najbardziej fascynuje to, czego
nie widać – to, co zachodzi w umyśle. Czytanie jest też
zaprzeczeniem działania. Jest jedynie przygotowaniem do działania.
Do wykorzystywania i przetwarzania zdobywanej wiedzy w praktyce.
Dlatego idea, by cały swój wolny czas poświęcać na czytanie, nie
jest najlepszą receptą na życie, a jedynie na nie-życie. To tak
jak Dumbledore wypowiadający się o zwierciadle Ein Eingarp: „Niczego
nie daje pogrążanie się w marzeniach i zapominanie o życiu”. I
choć niektóre książki, zwłaszcza przygodowe i fantastyczne dla
młodszych, czy też romanse i kryminały dla starszych, taką
funkcję ucieczki przed rzeczywistością spełniają i jest to
dobre, kiedy można się zrelaksować po ciężkim dniu, czy też w
jesienny wieczór zawinąć się w koc i z kubkiem gorącego kakao
odbyć podróż do fantastycznej krainy, to jak ze wszystkim, nie
należy przesadzać. Warto przekroczyć swoją granicę komfortu,
odwinąć się z koca i osobiście
sprowokować
coś ciekawego. Nawet, zwłaszcza, kosztem spędzenia wieczoru z
książką.
Wracając
do kwestii początkowej, to mam wrażenie, że akcje same w sobie nie
są w stanie nawrócić nieczytających na czytanie. „Jeśli
czegoś nie przeczytam, to nie porucham” – nie pomyślał żaden
dres.
Takie akcje mają znacznie większą szansę powodzenia wśród
dzieci, aby wyrobić w nich pewne nawyki i dobre skojarzenia. To
oczywiście wymaga jednak zaangażowania od rodziców i opiekunów. W
końcu jakże łatwo „pozbyć się” dziecka, włączając mu
telewizor, zamiast przysiąść z nim nad książką... Nie bez
znaczenia jest też dobór lektur. Na etapie, kiedy dziecko po raz
pierwszy styka się z książka, najważniejsze jest, żeby przede
wszystkim dać mu coś, co je zainteresuje. Na edukowanie i wkładanie
do głowy klasyki, przyjdzie jeszcze czas później.
W
odniesieniu do starszych czytelników, najwięcej mogą zdziałać
konkretne tytuły. Pięćdziesiąt
twarzy Greya (więcej o tej książce pisałam tutaj) to
nie żaden szczyt światowej literatury, jednak będę bronić tej
pozycji za to, że pewnie niejedna kobieta poświęciła swój
wieczorny serial, na rzecz tej książki. To kwestia oczywiście
sporna, jednak będę bronić stanowiska, że lepiej, aby osoba
nieczytająca sięgnęła od czasu do czasu po słabą książkę
(lub nawet bardzo słabą, jak w przypadku Greya),
niż trwała w nie-czytaniu. Jest większe prawdopodobieństwo, że
ktoś po przeczytaniu tej trylogii sięgnie po jeszcze inne, lepsze
książki (a trudno znaleźć coś gorszego od Greya),
niż sam z siebie od razu sięgnie po coś wartościowego, ale
trudnego w odbiorze. Toteż w tym miejscu istotna
jest promocja konkretnych, dobrych książek.
Podsumowując
– zawsze musimy dokonywać wyboru. Czas na lekturę, to czas
wirtualny, podczas którego chłoniemy cudze myśli, lub – także
wirtualnie – współprzeżywamy cudze przygody. Siedzimy zatopieni
w literach, podczas gdy obok nas toczy się życie. Ale myślę, że
to właśnie doświadczenia lekturowe sprawiają, że to życie,
kiedy odłożymy książkę, jest pełniejsze i bardziej świadome. A
już wspominanie o takich dobrych stronach czytelnictwa jak
rozwijanie samodzielnego myślenia, czy poszerzanie słownictwa,
zakrawa na banał.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)