Noc Walpurgi – recenzja
30 kwietnia 1969 roku. Młody Robert usiłuje przeprowadzić wywiad
ze słynną, podstrzałą już, diwą operową Norą Sedler. Kobieta
jest jednak opryskliwa i odpychająca. Chłopak nie zniechęca się,
ale mimo to rozmowa nie przebiega tak, jak powinna. Wkrótce zamienia
się w szaloną, pełną skrajnych emocji grę. Do garderoby wkrada
się przeszłość i wspomnienia żydowskiej diwy o jej pobycie w
getcie i obozie koncentracyjnym. Jednak (na szczęście) ten akcent
martyrologiczny nie jest głównym tematem filmu. Pomiędzy
postaciami powstaje erotyczne napięcie, które w finale daje efekt
iście mitologicznej tragedii.
Film roi się od różnorodnych wątków i kontekstów, które
spajają postacie głównych bohaterów. Wydawać by się mogło, że
konwencja wywiadu, która jest punktem wyjściowym dla osi wydarzeń
przedstawionych w filmie, obierze obraz z dynamizmu. Jednak na
ekranie wciąż coś się dzieje, akcja jest bardzo żywa. I mimo iż
Philippe Tłokiński zagrał bardzo dobrze, to zdecydowanie pierwsze
skrzypce gra tutaj postać granej przez Małgorzatę Zajączkowską.
Jako gwałtowna, skłonna do zmiennych i skrajnych nastrojów
artystka, ciągle coś teatralnie odgrywa, porusza się na ekranie, a
mężczyzna wodzi za nią jak cień.
Jak wspominałam, jednym z istotniejszych tematów poruszonych w
filmie jest Holocaust. I choć ten temat w różnych tekstach kultury
poruszany był już na tysiące sposobów i przez to często zamiast
mnie poruszać, już po prostu powszednieje i męczy, to tutaj nie
został zbyt pogłębiony, a jedynie liźnięty, co – moim zdaniem
– wyszło filmowi na dobre. W dodatku jawi się we wspomnieniach
diwy jako temat z jednej strony traumatyczny i poruszający, to z
drugiej potrafi spojrzeć na niego z ironicznym dystansem. Kobieta
zachowuje się zarazem jak demoniczna psychopatka, kiedy wspomina o
tym, co zrobiła jednej z donosicielek. Motyw służy raczej do tego,
by wysnuć jeden wniosek: nie można odciąć się od przeszłości,
to ona nas kształtuje i wpływa na naszą teraźniejszość i
przyszłość.
Podstarzała diwa wciąga młodego Roberta w erotyczną grę. |
Dodatkową
atrakcją dla widza może być śledzenie nawiązań do innych
filmów, m.in. do Popiołu i diamentu Andrzeja
Wajdy, czy do Wenus w futrze w
reżyserii Romana
Polańskiego, który jest dla Bortkiewicza jednym z mistrzów.
Zwłaszcza w tym ostatnim pomiędzy aktorami toczy się podobny typ
gry i relacji, gdzie to demoniczna kobieta wodzi mężczyznę na
pokuszenie. Zresztą w jednym z wywiadów Bortkiewicz sam wyznaje:
Nie wiedziałem, że mój film jest tak nośny interpretacyjnie. Ludzie bardzo mocno go rozbierają znaczeniowo. Szczególnie jeśli chodzi o nawiązania, o konteksty filmowe, literackie... Ja świadomie umieściłem ich może dwa, trzy. Cztery góra. Natomiast ludzie widzą w Nocy Walpurgi ze dwadzieścia, trzydzieści rozmaitych rzeczy, o których nie myślałem podczas realizacji, ani później.
Finał tej historii, którego nie zdradzę, w pierwszej chwili wydał
mi się dodanym niepotrzebnie zwrotem akcji mającym szokować na
siłę. Po chwili zastanowienia, doceniłam jednak misternie
zaplanowaną intrygę, która zadziałała jak strzelba Czechowa,
która wystrzeliła na końcu i pozostawiła zarazem otwarte pytanie
o to, jak też potoczą się dalsze losy bohaterów. I jeszcze jedno
– tytuł zobowiązuje. W magiczną Noc Walpurgii wszystko jest
możliwe.
Raz jeszcze muszę wspomnieć o grze aktorów. Dostali dobre, choć
zarazem wymagające role. Nie licząc epizodycznych postaci portiera
i garderobianej, na ekranie cały czas widoczni są tylko ci dwoje
bohaterowie. To Małgorzata Zajączkowska ukradła ten film, jednak
dwujęzyczny Philippe Tłokiński również spisał się wspaniale.
Nora jest demoniczna, władcza, wyniosła i zarazem bardzo teatralna,
choć to akurat nie jest zarzut, skoro grana przez nią postać
występuje na scenie. Postać dziennikarza jest bardziej subtelna,
choć on również wyraźnie zaznacza się swoją obecnością na
ekranie.
Bohaterowie przeżywają noc pełną skrajnych emocji. |
Zawsze
ceniłam ludzi z pasją. Marcin Bortkiewicz doczekał się swojego
pełnometrażowego debiutu mając niemal czterdzieści lat. Jednak
jest to debiut dojrzały. Kupuję go jako artystę, ale również
jako osobę. Po spotkaniu z nim po pokazie na Uniwersytecie Gdańskim,
mogę stwierdzić, że to żywiołowa i sympatyczna osoba.
Myślę,
że gdyby tego typu produkcji było więcej, to widzowie przestaliby
odbierać polskie kino jako słabe, mielące tylko w kółko
patriotyczne bolączki, albo produkujące kolejne nieśmieszne
komedie. O przychylności widowni świadczy jednak choćby przyznanie
Złotego Klakiera za najdłużej oklaskiwany film. Jedno jest pewne:
niezależnie od tego, czy film się spodoba, czy też nie, na długo
utkwi w pamięci widza.
0 komentarze:
Prześlij komentarz